20 lutego

"...każdego dnia wciąż cię na nowo poznawać"


Są książki, które czyta się tylko po to, aby wsiąknąć, trochę się rozemocjonować, zarwać nockę, poczuć zaskakująco przyjemny przypływ niecierpliwości, oczekiwania. Nawet kiedy o takim dziele zapomni się kilka godzin po przewróceniu ostatniej kartki, zostaje w pamięci jedno - wspomnienie roziskrzonych, choć już nieco obolałych oczu wpatrujących się w ciąg liter i mózgu roztapiającego się pod naporem ckliwej i bardzo angażującej historii miłosnej. Never never jest taką właśnie powieścią, choć jej bohaterowie nie mogą się pochwalić tym, że posiadają jakieś wspomnienia z ostatnio przeczytanej lektury - czy że posiadają jakiekolwiek wspomnienia.

Pewna dziewczyna pewnego razu i w pewnej szkole rozgląda się i zdaje sobie sprawę, że... kompletnie nie wie, co się dzieje: gdzie jest? kim są ludzie wokół? kim jest ona sama? Dlaczego nic nie pamięta? Pewien chłopak w pewnej (zresztą tej samej) szkole, w tym samym momencie uświadamia sobie, że za chiny nie może przypomnieć sobie swojego imienia, ale za to wie, jak wygląda meduza. Tych dwoje pewnych nastolatków jest parą. Jednak obydwoje nie pamiętają, by kiedykolwiek się wcześniej spotkali. Inni mówią do nich Charlie i Silas - teraz pozostaje dowiedzieć się, kim oni byli/są, co się takiego wydarzyło i oczywiście jak się z tego wykręcić.

"Muszę się napić wody. Jedyna rzecz, jaką teraz pamiętam, to jej smak. Może dlatego, że właściwie nie ma ona smaku."

Kiedy przeczytałam Maybe someday (książkę, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła) pani Hoover, postanowiłam sobie, że jeszcze po jakieś utwory tej pani sięgnę, gdy najdzie mnie ochota na lekką i dobrze napisaną powieść młodzieżową. Gdy natknęłam się na Never never w miejskiej bibliotece, wiedziałam, że ten moment nadszedł - mój mózg nawoływał o chwilę wytchnienia od lektury "ciężkiej" i wymagającej myślenia. Spełniłam jego prośbę o mini wakacje i oto w zaledwie dwa/trzy dni z wielkim przejęciem zamknęłam skończoną książkę. Czemu piszę - z przejęciem? Aż tak rewelacyjna jest ta powieść - taka mądra, taka wartościowa, taka zaskakująca? Cóż...

Naprawdę nie wiem, co takiego jest w prozie Colleen Hoover (i, w tym wypadku, współsprawczyni powieści, Tarryn Fisher), ale bardzo przypada mi do gustu jej umiejętność znajdowania złotego środka pomiędzy tym, co prozaiczne, codzienne, normalne, zabawne i życiowe, a tym, co ckliwe, trochę górnolotne, "mądrościowe". Całość jest nie tyle zjadliwa, co bardzo przyjemna w odbiorze, nie przesadzona w żadną stronę - bo oto nie dostajemy powieści nudnej i prawiącej tyrady o spożytych przez bohaterów posiłkach, ale też nie historię przepełnioną sentencjami wziętymi z niebios i poważnymi, wrażliwymi rozmowami o sensie egzystencji. Owszem, jest słodko, nastoletnio, dość przewidywalnie, ale, co mnie zdziwiło, też całkiem niegłupio.

Powieść w pewnym momencie skłoniła mnie nawet do refleksji (i zadawania abstrakcyjnych pytań w stylu: "Co by było, gdybym...", ale to wiadomo)! Czy człowiek bez swoich wspomnień pozostaje tą samą osobą? Czy istnieje jakieś nasze pierwotne, naturalne ja? Czy jesteśmy z natury dobrzy? W jakim stopniu kształtuje nas środowisko, przeżyte trudności? Czy istnieją bratnie dusze, przeznaczenie? (ok, ten temat akurat jest mega oklepany i wywołał na mojej twarzy wyraz rozbawionego politowania)

Autorki jednak nie skąpią też schematów. Mamy motyw rozbitej rodziny i trudnej przeszłości, która nie daje o sobie zapomnieć (cóż by to była za powieść młodzieżowa, gdyby bohaterowie mieli zwykłe życie bez wielkich dramatów), miłość, której nic nie jest w stanie przerwać, dręczenie w szkole, zmuszanie dzieci do spełniania ambicji rodziców i takie inne smaczki przeróżne. Fabuła jest raczej do przewidzenia, ale nie przeszkadza to w pełnym napięcia oczekiwaniu na ciąg dalszy.

"wczoraj to wczoraj, a dzisiaj to dzisiaj."

Bohaterowie są ciekawi, ale szału nie ma. Osobiście bardziej niż Silas przekonała mnie do siebie Charlie - wydała mi się bardziej życiowa ze swoim nieco złośliwym charakterkiem, uporem i zaciętością, niż nieskazitelny, wrażliwy, zabawny i oczywiście zabójczo przystojny Silas. Podobnie Landon, choć niebywale sympatyczny, trącił idealnością. Cóż zrobić, faceci są tutaj tymi postaciami bardziej pozytywnymi, momentalnie wzbudzającymi ciepłe uczucia. Kobiety to żmijki o zmiennym charakterze i ciętym języku.

Never never, choć moim zdaniem polski tytuł Nigdy, przenigdy byłby lepszy (nie wiem, dlaczego w przypadku większości książek pani Hoover wydawcy upierają się przy anglojęzycznych tytułach!), wciągnął mnie tak, jak dawno nie zrobiła tego żadna książka. Tak to już jest z tymi młodzieżówkami - ani się obejrzysz, a już historia się kończy. Co z tego, że fabułę da się bezproblemowo przewidzieć, a końcówka raczej na nogi nie powala. Co z tego, że znów mamy do czynienia z siłą przeznaczenia i miłością, która pokonuje prawa fizyki i logiki. Co z tego? I tak rozpuszczałam się przy wszystkich czułych słówkach głównych bohaterów, mając nadzieję, że książka skończy się pięknym, przesłodzonym happy endem. Co na to poradzę? Tak działa kobiecy, wiecznie rozmarzony mechanizm, każący wierzyć, że każdą z nas w końcu przeznaczenie kopnie w kierunku Tego Jedynego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Ballady bezludne , Blogger