Są takie książki, na których widok przewracam oczami, których pozytywne recenzje w necie jakoś tak mnie dziwią. Po prostu. I to pytanie z tyłu głowy, nieco żałosne i egocentryczne: Czemu te książki mają tylu fanów?! Ja wiem, że możecie uznać mnie za snobkę, bo o gustach się nie dyskutuje, a ja tu czyjeś próbuję ośmieszać, ale nie w tym rzecz. Z bólem serca, bo co mam kłamać, przyjmuję do wiadomości, że te straszne, okropne książki się komuś podobają. Muszę pogodzić się z tym przykrym faktem, że nie wszyscy obdarzeni są tak dobrym gustem jak ja. Rozumiem, serio. Zero pogardy. Mówi się trudno, biedni śmiertelnicy. Jestem wybrańcem. Noszę swe brzemię. Cierpię za miliony…
A tak serio, na nikogo z góry nie patrzę, że te książki lubi, bez fochów proszę! Dajcie znać, jakie sami macie zdanie na temat poniższych pozycji, i czy macie takie książki, które - pomimo swej popularności - Wam się nie podobały.
Saga o wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego
Na fali popularności Wiedźmina – gier, serialu, książek –
sama postanowiłam wrócić do serii o Geralcie z Rivii. Dawno temu jako dziewczę
nastoletnie czytałam Krew elfów i wydawało mi się ok. Teraz odsłuchałam
w audiobooku dwa tomy opowiadań Sapkowskiego: Ostatnie życzenie i Miecz
przeznaczenia, które rozpoczynają sagę. Było to bardzo żenujące przeżycie…
Po pierwsze, styl Sapkowskiego i dziwaczna konstrukcja jego
opowiadań. Prawie wszystko odbywa się tu w dialogach w stylu: a pamiętasz, jak
byliśmy tu i zrobiliśmy to, po których to słowach następuje barwna opowieść o
jakimś wydarzeniu. Mało akcji, dużo gadania. W pierwszym tomie (w zasadzie dość
przyjemnym do czytania) jeszcze tak to nie razi, prawdziwy dramat zaczyna się w
Mieczu przeznaczenia. Bardzo dużo wzniosłych gadek, moralizowania,
powtarzania w nieskończoność tytułu opowiadania (?!!). Jeśli więc opowiadanie
nazywa się Wieczny ogień, słowa te padają w tekście średnio dwa razy na
stronę… Po co?!
Po drugie, dziwne obsesje Sapkowskiego. Geralt ciągle
milczy, a Yennefer pachnie bzem i agrestem, bzem i agrestem, BZEM i AGRESTEM. Wiele
jest „popisowych” scen krasomówstwa rodem z gimnazjum. No i odwołania do baśni –
z początku zabawne, a potem coraz bardziej oczywiste i żenujące (opowiadaniem o
syrence najwyraźniej to pokazuje).
Na koniec gwóźdź do trumny – to, co wzbudzało we mnie
szewską pasję, krzyki i kończyło się siniakami na czole. Kobiety. Ja wiem, że
wiele osób lubi humor Sapkowskiego, tę rubaszność i traktowanie każdej
pojawiającej się w historii kobiety jak dziwki. Mnie to nie pasuje. Niemal każdą
niewiastę sprowadza się tu do stereotypów, ciała, seksu i miłości. W tej
kolejności. Yennefer – niby wyzwolona, ale jak ją przywiążą, to piszczy jak
dziecko z piersią na wierzchu… Essi – miała potencjał, ale w końcu skończyła w
łóżku ze starym dziadem, przed którym korzyła się (niby z miłości) po jednym
dniu znajomości… Wszystkie pannice traktowane jak przedmioty przez niby zabawnego,
a tak naprawdę obrzydliwie seksistowskiego Jaskra (nie cierpię go, irytujący i
płytki jak kałuża). Każda kobieta, której najważniejszymi cechami były obfite
piersi i okrągły tyłeczek… Liczę jedynie na małą Ciri.
Cień wiatru Carlosa Ruiza Zafóna
Bardzo rzadko natrafiam na negatywne opinie tej książki i
trochę to rozumiem. Historia jest bardzo wciągająca pomimo objętości, ma ciekawy
klimat, taki niby mroczny. Wszystko inne jednak w tej powieści jak dla mnie
leży i kwiczy.
Fabuła jest niesamowicie przewidywalna i pełna tanich
chwytów rodem z telenoweli. Wiecie, ten typ hiperbolizowanej historii, w której
niby wątków fantastycznych czy magicznych nie ma, ale za to z kapelusza co
chwilę wyskakują zaginieni bracia bliźniacy i amnezje… Nie wiem, czy to jest
wada tej książki – raczej nie, sama po prostu nie czuję się przekonana do tego
typu udramatyzowanych sensacji. Lubię realistyczne opowieści, lubię też całkiem
zwariowane i groteskowe – Cień wiatru jednak próbuje balansować gdzieś
na granicy. Tego nie lubię. Zwłaszcza, jak wszystko utrzymane jest w tak
poważnym, pełnym grozy (ekhm…) tonie.
Bohaterowie i dialogi są tu jakieś takie miałkie, pozowane, a
relacje – bez sensu. Podczas lektury głównie marszczyłam czoło i wzdychałam.
Nie wczułam się w klimat. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że za dzieciaka
czytałam Pałac północy Zafóna, który wtedy bardzo mi się podobał. Nie
wiem, jak byłoby teraz.
Król Szczepana Twardocha
Ależ ja cierpiałam na tej książce! Nawet jeśli Twardoch
pisze sprawnie, składnie i po prostu nieźle, to osobiście jestem wielką antyfanką
jego stylu. Już tłumaczę.
Bardzo nie lubię takiej „męskiej” prozy. Piszę „męskiej” w
cudzysłowie, bo Król to jak dla mnie historia o patologicznej,
toksycznej męskości. Banda osiłków i gburów myśli, że wszystko się im należy i
że są jakimiś panami świata. Ich główne zajęcia to: mordobicia, przeklinanie, palenie,
robienie scen i uprawianie seksu (ze „swoimi” kobietami czy też prostytutkami).
Twardoch próbuje do tej obrzydliwej historii dopisywać jakiś morał, że to
opowieść o niesprawiedliwości, Żydach i wojnie. Guzik prawda. Gdyby przeniósł
tę fabułę do innego świata, który akurat nie wisi na skraju wojny, Król byłby
o niczym.
Nie widzę w tym ani prawdy, ani odkrywczości, ani
dosadności. To, że się w książce leją i zabijają, nie znaczy, że książka ta opisuje
prawdziwe, okrutne realia i otwiera oczy na brutalną rzeczywistość. Nie
brałabym nic z tej książki na poważnie. Można przesadzać cukierkowo, wybielając
świat i ludzi – a można robić to, co Twardoch. Przesadzać w drugą stronę.
Kolejny raz muszę się również poskarżyć na postacie kobiece,
które funkcjonują u Twardocha tylko w odniesieniu do mężczyzn – jako partnerki,
żony i córki. Wszystkie są upadlane i żenująco proszą się o męską atencję. Bez
powodu. Ich ideałem jest Szapiro – znienawidzony przeze mnie bohater. Tak,
jestem czuła na kwestie kobiece w powieściach. Nie podoba mi się, że Król,
książka współczesna, zbiera taki aplauz za przedstawianie i propagowanie tak
obrzydliwych bohaterów (a niekoniecznie przedstawianych w złym świetle!) i
postaw.
Rdza Jakuba Małeckiego
Ta książka wzbudza we mnie najmniej negatywne i burzliwe emocje
wśród pozycji w tym wpisie, ale też zdecydowanie nie skradła mojego serca. Z
prostego powodu – nie lubię, gdy autor wszelkimi możliwymi środkami próbuje wycisnąć
ze mnie łzy.
Oto co dzieje się w Rdzy: wojna, gwałty, samobójstwa, zagłada,
wypadki samochodowe, patologiczne rodzicielstwo, depresje, gnębienie, zabijanie
małych kotków, choroby, kalectwo, sieroctwo, nieszczęśliwe miłości, przemoc
domowa, samotność. Smutek, smutek i jeszcze raz smutek. Naprawdę, nie żartuję –
to wszystko ma miejsce w tej dość niegrubej książce.
Wszyscy bohaterowie są niespełnieni i nieszczęśliwi, a ich
marzenia i działania kończą się na ogół klęską. Nie ma w ich historiach
równowagi, oddechu, otuchy, nic. Pewnie już po samym tym poście
zorientowaliście się, że jedną z rzeczy, których w książkach nie lubię najbardziej,
jest właśnie takie dramatyzowanie i przedstawianie całego świata jako do szpiku
kości złego i beznadziejnego. Tym bardziej, jeśli taka pisanina smutków do
niczego nie prowadzi.
Normalni ludzie Sally Rooney
Żeby nie było, że hejtuję tylko literaturę pisaną przez mężczyzn, na dokładkę dorzucę jeszcze jedną, dość znaną powieść autorstwa kobiety. Na Normalnych ludzi w tamtym roku wybuchł jakiś szał. Przeczytałam i powiem tak – ta książka jest przede wszystkim strasznie nijaka.
Nic tu nie zaiskrzyło. Bohaterowie są niespójni i płascy. Ich relacje nieżyciowe - mówię to wbrew temu. co czytałam w wielu różnych recenzjach. Fabuła nudna. A co najgorsze - o niczym. Autorka zahacza o różne ważne tematy, ale żadnego ani nie analizuje, ani nie zatrzymuje się na nim na dłużej. Relację głównych bohaterów nazwałabym toksyczną, zresztą z większością relacji w tej książce coś jest mocno nie halo.
Mocno nie rozumiem fenomenu tej powieści. Nie widzę w niej absolutnie nic ciekawego czy wartościowego. Serialu nie widziałam, ale raczej nie będę tego zmieniać. Moją pełną recenzję Normalnych ludzi możecie przeczytać tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz